"Dungeons & Dragons: Złodziejski honor" - recenzja filmu

"Dungeons & Dragons: Złodziejski honor" robi taki zabawny fikołek, że nie łamie czwartej ściany, ale jeździ tak blisko granicy, jak tylko może, by nadal dostać uniewinnienie w sądzie. Magia może nam przywodzić na myśl tak współczesne gry wideo nie związane z D&D, jak glitche współczesnych technologii. Jeden z potworów to dosłowny ukłon dla wszystkich fanów memowych hekkin chonkersów. No i najważniejsze, ale nie zdradzę konkretu, bo spoiler - moment, kiedy w "D&D" zaczyna się pewna znajoma rozgrywka.

Nie liczcie na film pozwalający zagubić się w świecie fantasy - to jest zdecydowanie bardziej przejażdżka w parku rozrywki, jak to się robi w wysokobudżetowym kinie teraz. Co chwilę jesteśmy więc rzucani w nową lokację, żart, przygodę albo jump scare i siup do następnej lokacji i lecimy, czas na kolejny zestaw. Tak, jump scare'y też się serio trafiają, Czerwoni Magowie z Thay są nieco spooky.

Takie produkcje w sumie budują wszystkie swoje elementy na zasadzie jump scare'u. Niezależnie czy to straszny, zabawny czy emocjonalny moment, każdy wydaje się być klockiem nastawionym wyłącznie na małą dopaminową nagrodę w chwili. Każdy mało istotny dla całości, przeważnie dowolnie wymienialny i ulotny, by łatwo ustąpił miejsca następnemu.

Nie znaczy że niektóre z tych chwil ze mną nie zostaną. Powiedziałbym, że od strony uczuć film po mnie w większości spłynął jak woda po kaczce, ale są wyjątki. Głównie rzeczy związane z Holgą, barbarzynką graną przez Michelle Rodriguez. Jej wizyta u pewnego niziołka mnie wzięła z zaskoczenia na wszystkie najlepsze sposoby.
Na drugim końcu patyka mojej sympatii znajduje się Hugh Grant w roli absolutnego wysysacza energii z filmu. To okrutnie zmanierowana brytyjska flegma, gwiazda filmowa udająca żałosnego typa tak, żeby było jasne, że on, gwiazda, wcale taki nie jest. Nie wiem czemu dostał tak dużo czasu ekranowego.
I nawet jego jedyny serio zabawny moment jest związany z najjaśniejszą faktyczną gwiazdą tej produkcji, czyli Holgą (kiedy dosłownie przetańcowuje bokiem obok niej skandując HOLGA HOLGA naśmiewając się z jej barbarzyńskiego stylu bycia).

Nie żeby postacie były jakieś szczególne. Zostają odrobinę pogłębione, tak o niezbędne minimum, by nie być absolutną kalką archetypu, ale też żeby nikt się nie czuł przygnębiony, że sam by takiej postaci do swojej sesji nie wymyślił.

Właśnie, sesji. Naprawdę dużo nieoczywistych decyzji podjęto w tej ekranizacji z perspektywy wysokobudżetowego wyciskacza kasy.
Jeśli macie dość Marveli, bo wszystkie są już o ratowaniu nawet nie świata, a wszystkich galaktyk we wszystkich planach egzystencji, to ten tutaj quest jest przeznaczony dla umiarkowanie niskopoziomowej ekipy. OK, Neverwinter to nadal największe miasto na najpopularniejszym kontynencie Faerûn, ale nadal to jeden z niewielu ostatnich aktów wysokobudżetowej produkcji ostatnich lat, kiedy nie byłem znudzony, bo nadal rozumiałem, co robimy i gdzie kto się znajduje. Postacie mają sporo do roboty, a rozwiązania problemów bywają całkiem sprytne.

No i kolejne miłe zaskoczenie - nie zdecydowano się na najbardziej oczywiste rasy, klasy ani potwory. Mamy dosłownie druidkę rasy diablątko. Możecie kojarzyć tę rasę z Tormenta. Mamy także czarownika zamiast maga, co oczywiście będzie istotną różnicą tylko dla tych, co siedzą odrobinę w temacie. Oraz bard i barbarzynka zamiast łotrzyka i woja. Nadal archetypowi, tak, ale nie aż tak wyeksploatowani. I żadnych elfów ani krasnoludów w zasięgu wzroku. A zamiast orków czy goblinów czemu nie pożeracz intelektu albo złudna bestia? Czemu nie pokazać tego, czym Forgotten Realms się odróżnia od generycznego fantasy zamiast pokazywać, jak bardzo nim jest? Szanuję bardzo, że ktoś o tym pomyślał.
A, zawita też moje ulubione hybrydowe zwierzątko ze wszystkich hybrydowych zwierzątek, ale nie zdradzę jakie.

Odradzam wszystkim tylko-prawdziwe-kino-wojownikom, ale w kategorii pełna-pielucha-i-zarzygany-śliniaczek-czas-na-karuzelę-nad-łóżeczkiem to naprawdę fajna propozycja.
7/10