"Zielony Rycerz" / "Legion samobójców"

The-Green-Knight-top.jpg

Przez ten potężny patos "Zielonego Rycerza" czasem potrafi umknąć, jak bardzo nierycerski jest bohater filmu, ale wydaje mi się, że to nie jest żadna wada produkcji Davida Lowery'ego.

Wręcz jest to trochę jego najsilniejsza strona - opowiada językiem legend o takim zwykłym kolesiu. Przy tym Gawain jest jak najbardziej częścią tego świata, nie wydaje się być nie na miejscu. Po prostu stara się grać w nim rolę, na jaką się połasił przez presję dworu i momentami maska opada, ale legenda musi iść dalej.

Ale tak poza tym, to Lowery sobie robi, co chce i trudno mu coś wytknąć. Mam wrażenie, że cała produkcja jest tak opancerzona zniewalającymi obrazami i głębokim zanurzeniem w samą siebie, że chroni się przed krytyką tą wyjątkowością. Mogę więc tylko powiedzieć, że nie był w stanie mnie nią konsekwentnie pochłaniać - przeważnie powierzchownie doceniałem, co robi. Takie momenty "ależ ten Lowery se pozwala!" miałem też przy "Ghost Story" (scena jedzenia ciasta), ale tu jesteśmy z powodu formy też tak daleko od postaci, że czasem trudno się chwycić czegoś poza takim estetycznym osamotnieniem (które też doceniam).

7/10

Naprawdę chciałbym lubić ten film bardziej niż go lubię. Gdyby ktoś pytał, to mówcie, że obniżyłem za CGI liska.

The-Suicide-Squad-Empire-Magazine-Poster.jpg

Śmiane było dość często na nowym "Legionie samobójców", doceniam niektóre fuck you, jakie Gunn serwuje do tego, do czego nas superhero przyzwyczaiło (wpływ Harley w finale, śmierci nawet istotnych postaci w trakcie filmu czy cały opening), ale innym razem jednak woli wracać na znane pastwisko trzech aktów, teledyskowych montaży i zapoznawania nas z historiami postaci.

Nowy "Suicide Squad" nie jest tak konserwatywny jak "Deadpool", od którego producenckim byciem cool śmierdziało na kilometr. Poza tym, że fabularnie jest tu więcej energii chaosu, to do tego reżyser pakuje nas czasem wręcz w kategorię filmu gore z tymi pokazami przemocy - no i co tu gadać, podobało mi się, miła odmiana.

Co przedziwne, razem z tym fuck you podejściem dostajemy też t-shirt z napisem fuck the system, bo produkcja ma chyba najbardziej antyimperialistyczny wydźwięk w historii kina superbohaterskiego. I wypada to tak sobie w produkcji, w której ludzie giną dla żartu, a akcja osadzona jest w przypominającym Kubę państwie, ale OK xD. Tak samo do tej chaotycznej energii nie przystają za bardzo inne poważne wątki.

To na pewno lepszy film od poprzednika i pokaz tego, jak daleko można obecnie pojechać po bandzie. Ale nie wydaje mi się, żeby to było dość daleko, by się zapisać jako coś więcej, niż kolejny produkt ze stajni. Podobnie jak większość Marvela/DC, to nadal była kolejka górska na raz.

6+/10