"Midsommar. W biały dzień" - recenzja filmu

Midsommar niezwykle przypadł mi do gustu w pierwszych dwóch trzecich - nie dość, że Florence Pugh jest podobnie niesamowita jak w "Lady M.", to jeszcze tarcia między postaciami (głównie na linii Jack Reynor - każdy inny, przy czym każdy z innej strony) wypadają naprawdę ciekawie. Podobnie jak nić szczerego antropologicznego zainteresowania u postaci Williama Jacksona Harpera, jak i u samych twórców, którzy włożyli kupę pracy w te symbole na ścianach.

Sądziłem jednak, że Ari Aster, który tak tak dobrze w "Hereditary" łączył psychologiczny obłęd z horrorem, znajdzie jakąś ciekawą drogę dla tych wątków. Niestety woli kończyć artystycznie rozbuchanym slasherem, z tematem psychologicznym ograniczonym do minimum, za to z podwójną mocą kultystycznego szaleństwa.

Nikt z widzów nie może przewidzieć tu KONKRETNIE TAK POPROWADZONEGO zakończenia ze względu na to, jak jego elementy posunięte są w tripowości tak daleko, że kończą czasem po stronie komedii (przeważnie chyba celowo). Ale finalnie, obrane do rosołu, wszyscy oglądamy tu takie zakończenie, jakiego się spodziewamy.

A może tutaj zaskoczenia oczekiwałem najbardziej - zwłaszcza przy zacięciu Ariego Astera do opisywania relacji między ludźmi i tworzenia konfliktów między nimi. Chyba już rozumiem, czemu horror tak często stawia na postacie-pustaki - wtedy widz wie, że nie musi od nich oczekiwać niczego poza widowiskową śmiercią.

Tu też możecie liczyć na prawdziwe widowisko, w tym kilka naprawdę przerażających scen, ale naprawdę docenia się je wtedy, kiedy Aster nie zdejmuje jeszcze stopy z hamulca. Chyba nic nie przebije rytuału Attestupa z pierwszej połowy - wtedy możemy jeszcze liczyć na autentyczne reakcje psychologicznie pełnych postaci. Później jednak wspomniana psychologia zostaje zamieciona nieco na bok, by nie przełamywać Wielkiej Wizji Rytuału pana reżysera - ciekawej, ale rozwleczonej niestety tak, że każda kolejna jej scena wywiera ciut mniejsze wrażenie niż poprzednia.

7/10