"Szczęśliwy Lazzaro" - recenzja

Jeden z moich trzech ulubieńców ze wszystkich filmów Nowych Horyzontów*, "Szczęśliwy Lazzaro" to tak odważny film, że można mieć szacunek do reżyserki za samą wiarę we własną wizję. Na szczęście nie trzeba, bo po przelaniu jej na ekran, ta nadal działa. Wszystkie ryzykowne elementy grają pięknie w niby znajomej, ale zupełnie na nowo poruszającej harmonii.

happy-as-lazzaro-cannes.jpg

Tytułowy Lazzaro to taka postać gdzieś między Pinokiem a jakimś świętym żywcem wyjętym z obrazka. Żyje wiejskim życiem, pomagając wszystkim, którzy go pociągną za rękę. Dlatego tak samo czyni, kiedy syn papierosowej baronowej prosi go o pomoc w upozorowaniu porwania. Jeśli jednak myślicie, że wiecie, jak dalej potoczy się opowieść, to pora przestać. Alice Rohrwacher ma dużo większe ambicje niż historyjkę o chłopakach z dwóch światów.

Jestem wielkim fanem jej poprzednich "Cudów", autobiograficznej opowieści, także opowiadającej o życiu na wsi. W obu produkcjach ważnym elementem jest ukazanie upadku tego stylu życia, ale w nagrodzonym za scenariusz w Cannes "Lazzaro", to tylko punkt wyjścia do drugiego aktu.

Co zabawne, "Cuda" to tytuł określający lepiej właśnie ten nowszy film reżyserki. To tu wkrada się autentyczna magia, choć właśnie magia bardziej typu "moja babcia katoliczka szanuje". To zestawienie szarzyzny życia z baśnią i zaskakujące kierunki, którymi podąża scenariusz pozwalają wynieść głównego bohatera gdzieś wyżej niż tylko postać do współczucia. Widz nie wychodzi z seansu z prostym "eh, jakie gówniane to żyćko, ludzie powinni być milsi dla siebie". Komunikat jest bardziej niejednorodny i złożony, ale nigdy nie wytrąca widza z równowagi

9/10
Aurora ma prawa, ale chyba wypuści dopiero w 2019.

• dwa pozostałe to eksperymentalna "Zielona mgła" oraz "Szymon Mag" z retrospektywy Ildikó Enyedi