"Wulkan miłości"/Fire of Love - recenzja filmu

Słuchajcie, kocham Herzoga jak nie wiem, ale tak się cieszę, że nie on pierwszy położył ręce na tych materiałach, co się składają na "Wulkan miłości", teraz grany w kinach.

Już widzę to jego przywiązanie do tematu okoliczności ich śmierci. Narrację, jak ich ciągnął mrok i zabiła obojętność natury. Potężna siła wulkanu, eksplozja jak 1000 najpiękniejszych bomb atomowych matki natury. Co się dzieje z ludzkim ciałem, kiedy pokrywa je wulkaniczny popiół? Rozumiem ich i ich pociąg do kamer, sam jestem filmowcem. Cośtam.

Kocham jego "Grizzly Mana", ale jestem wdzięczny, że "Wulkan miłości" to coś z drugiego końca boiska.

Reżyserka Sara Dosa pokazuje nam te fascynujące archiwalne nagrania pary wulkanologów (Katia i Maurice) i rozumie siłę w samych tych obrazach. Stoją sobie na wulkanie podczas jego erupcji, co tu więcej dodać? Na czym chcesz się skupić, kiedy oglądasz kadr, w którym Katia Krafft stoi sobie i patrzy jak wielka jak góra fontanna lawy rozrzuca wszędzie gorące pociski? Możesz o czym chcesz.

Oczywiście to nie jest film pozbawiony narracji - nadal materiały archiwalne składają się na opowieść o tej parze wiecznie narażającej się na nagłą śmierć. Ale to opowieść, która nie jest prowadzona przez ego czy potrzebę wydrapania wielkiej myśli o ludzkości, a bardziej obserwacja. I nie naukowa, a gotowa na ludzkie emocje i starająca się nie projektować swoich na obserwowane obiekty.

Maurice to showman i pewnie Herzog by się bardzo skupił na tym aspekcie jego charakteru. Sara Dosa jednak wydaje się bliżej spojrzenia Katii - nadal gotowej na ryzyko i zafascynowanej tematem, ale nie pozwalającej, by jej entuzjazm sprawił, że się zatraci.

8/10