"Pewnego dnia" - recenzja filmu

Jeśli brakuje wam ostatnio w kinie rumuńskiego podejścia Mungiu i Puiu, to odnajdziecie się doskonale w "Pewnego dnia" debiutującej węgierskiej reżyserki. Film Zsofii Szilagyi to dzień z życia matki trójki małych dzieci - bez upiększania, ale też bez szczególnego dramatyzowania.

Obserwacja rzeczywistości to tutaj poziom 10/10 (choć na pewno pomaga w takim odbiorze też fakt, że niedaleko pada Węgier od Polaka ). I dokumentalna dokładność opłaciła się - nigdy wcześniej na seansie nie miałem tak, że odnajdywałem siebie samego w ekranowych dzieciach. Przeżyłem te sytuacje albo sam jako mały chłopiec, albo przynajmniej obserwowałem niektóre z nich z udziałem 11 lat młodszego ode mnie brata (powodzenia na maturach, bro!). Przeżywanie ich z perspektywy obciążonej psychicznie matki dało mi potężnego kopa.

Nie możemy się winić, że jako dzieci nie mieliśmy wyrozumiałości dla swoich rodziców. wiadomo. Ale możemy sobie przypomnieć, jakimi byliśmy nieznośnymi smrodami. Może zyskać respekt do tych, którzy nas dalej karmili zamiast nam skręcić te tycie karki. Po to obcuję ze sztuką - bym kiedy mówię "jestem pod wielkim wrażeniem matek i jak trudne życie mają" mógł faktycznie ten respekt poczuć.

Film jest co prawda tyle zabawny dzięki wspaniałym maluchom, co gorzki i przygnębiający, ale wydaje mi się, że nikt nie wyjdzie z niego przytłoczony - za to na pewno z nowymi pokładami zrozumienia dla bliźniego albo w przypadku niektórych widzek i widzów - uczuciem, że ktoś rozumie ich doświadczenia. Czasem musimy usłyszeć od kogoś "wiem, że jest ci trudno". I pomaga, jeśli faktycznie wie. Zsofia Szilagyi wie na pewno.

8/10