"Metropolitan" - recenzja klasyka

W jednej ze scen "Metropolitan", Charlie - naczelny filozof portretowanej w filmie grupy - ubolewa nad tym, jakim zawodem okazał się dla niego "Dyskretny urok burżuazji" Bunuela. Liczył, że w końcu ktoś pokaże w pozytywnym świetle towarzystwo, w którym się obraca.

rSk4BKbwbdSyQfNW032tIttXRg8.jpg

I być może właśnie "Metropolitan" jest najbliższą rzeczą, na jaką może liczyć Charlie, jeśli chodzi o poprawę wizerunku. Whit Stillman stworzył bowiem najsympatyczniejszą ekipę młodych, bogatych kanapowców, na jaką mogą liczyć zawsze bezpieczni finansowo uczniowie prestiżowych uczelni.

Wiek jest tu kluczowy - bohaterowie znajdują się w uroczym momencie życia. Ich sposób wysławiania się jest już nienaganny, a filozoficzne i polityczne dyskusje zajmują sporą część wieczoru. Reszta wypełniona jest nastoletnimi plotkami o miłostkach i zawiściach oraz zabawami we wstydliwe pytania. Nie ma w tym jednak żadnych rażących przeskoków, a postacie są nie tylko nietypowe, ale też kompletnie konsekwentne.

W "Metropolitan" poznajemy ekipę określającą się nazwą Sally Fowler Rat Pack (gdzie Sally Fowler jest dziewczyną w której salonie się spotykają) przez Toma Townsenda, wciągniętego w to towarzystwo przez przypadek. Choć jako jedyny nosi frak z wypożyczalni i porusza się po mieście komunikacją miejską, a nie taksówkami, zostaje przyjęty z otwartymi ramionami.

Poza tym Tom jest bardzo na rękę reszcie ekipy, której akurat brakowało jednego chłopaka do roli eskorty podczas balów debiutantek. Nie będę wchodził w szczegóły, czym te bale są - choć sam nie miałem pojęcia o tym zwyczaju. Musicie wiedzieć przede wszystkim tyle, że w sezonie balowym dziewczyny z burżuazji są wystawiane jak nie przymierzając konie na festynach.

jLxmlTLFOn2hNJvc2SFqH26a6Qq.jpg

Whit Stillman kieruje jednak oko kamery przede wszystkim na to, co dzieje się u Sally, a więc już po balach.A i podczas ich trwania kadr obejmie jedynie poznaną przez widza grupkę przyjaciół, bez choćby jednego statysty w zasięgu wzroku. Film powstał na mikrobudżecie i to widać w technicznych aspektach. Niczego za to nie można zarzucić aktorom - wszyscy byli debiutantami, a weszli w skórę swoich postaci jak profesjonaliści. I potrzebowali sporo umiejętności, by wczuć się w młodą burżuazję, kiedy ich zarobki ledwo starczały na bilety na autobus na plan zdjęciowy i z powrotem.

Mimo dobrze napisanych, iskrzących od nienachalnego humoru dialogów, całość tworzy czasem wrażenie improwizacji - w tak organiczny sposób wszyscy się wypowiadają. Jedynie Fred, zazwyczaj śpiący gdzieś na kanapie w tle kadru oraz Rick, czyli chłopak z tytułem barona, zahaczają o kreskówki - ale ich w filmie jest najmniej. Najwięcej czasu dostaje naturalnie Tom Townsend. Nie tylko jako outsider, ale też chłopak w trudnej sytuacji rodzinnej i podstawa trójkąta miłosnego.

Gdybym miał określić gatunek "Metropolitan", to pewnie nazwałbym ten obraz "slice of life", czyli jak ktoś woli "obyczajówką". Najlepsze filmy z tego gatunku wyzwalają w widzu uczucie nostalgii za rzeczami, których nigdy nie doświadczył. "Metropolitan" to na pewno produkcja o życiu, jakiego żadne z nas nie zna z autopsji. I także ma w sobie tę nutę melancholii. Każdy cykl balowych afterparty musi w końcu dobiec końca, a ten w ogóle może być ostatnim takim sezonem, nim cały styl życia burżuazji upadnie. Nawet bogaty uczeń Harvardu nie śpi spokojnie, obawiając się bycia porażką w prawdziwym świecie.

9/10